Piotr Krochmalski: moje Henley
Wystawy indywidualne zagraniczne /PIOTR KROCHMALSKI to twórca interdyscyplinarny. Wśród dziedzin sztuki jakie uprawia są malarstwo, rysunek, ilustracja prasowa czy projektowanie graficzne. Tworzy również witraże, scenografie, a także projektuje nadwozia samochodowe. Jednak to rysunek jest najważniejszą dziedziną jego twórczości. Zajmuje się nim nieprzerwanie od ukończenia studiów na wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie w 1980 roku. Swe rysunki pokazywał na 22 wystawach indywidualnych i ponad 50 zbiorowych, w których brał udział. Na tej, 23-ciej, również przedstawia rysunki.
To wyjątkowa, niezwykle prywatna opowieść autora o kilku latach jego wczesnej młodości spędzonych w bardzo starodawnej szkole z internatem w Anglii. Opowieść pełna symboliki, czasem trochę surrealnej, lecz wprowadzającej widza w dziwny świat widziany oczami małego chłopca wyrwanego z jego rodzimych realiów i przeniesionego w nową, nieznaną rzeczywistość, często pełną niezrozumiałych dla niego znaczeń. To rzeczywistość ze swoistą słodko-gorzką mieszanką – czasem pełna demonów, czasem piękna i podniosłego zadziwienia. Jednak zawsze ciekawa i bardzo inspirująca. Swoje wspomnienia autor przedstawia w cyklu sześciu wielkoformatowych rysunków, z których każdy przenosi odbiorców w te niezapomniane i jakże ważne dla Piotra Krochmalskiego czasy.
Svetoslav Kosev
TO KOLEJNA wystawa z kluczem. Bardzo ważnym kluczem, można by rzec ogromnym. To cykl rysunków poświęconych jednemu z najważniejszych, jeśli nie najważniejszemu okresowi w moim życiu. Choć nie trwał długo, bo zaledwie kilka lat, to odcisnął się niezwykle mocno na mojej wyobraźni i na zawsze pozostawił we mnie trwały ślad. Bardzo długo dojrzewała we mnie myśl o stworzeniu go. Jednak jak każda poważna sprawa rodził się, zamierał, odkładałem go na później, ciągle nie czułem się gotowy aby go rozpocząć. Aż wreszcie na skutek kilku przypadkowych impulsów (a przypadki uważam za niezwykle ważne w naszym życiu) poczułem, że nadszedł już czas – czas stworzyć ten ciągle odkładany na później cykl, i czas rozliczyć oraz zmierzyć się z zamierzchłą przeszłością. Zamierzchłą, bo dotyczy dawnych czasów, okresu pomiędzy moim 11 a 13 rokiem życia.
Gdy ukończyłem 11 lat i czwartą klasę szkoły podstawowej, moja matka postanowiła wyjechać do Anglii, by tam skończyć pisać, a potem wydać swoją powieść. Tam mieszkali jej rodzice, tam też znalazła wydawcę. Ponieważ praca ta zapowiadała się co najmniej na rok, mama postanowiła zabrać mnie ze sobą. Z początku plan ten wydał mi się niezwykle ekscytujący – właśnie rozpoczęły się wakacje (nie do końca w tamtym roku zaplanowane), a myśl o odwiedzeniu całkowicie nieznanego mi kraju i przede wszystkim poznaniu dziadków, wydawała się fantastyczna. Tak faktycznie przez okres wakacji było. Niezwykle ciekawy proces poznawania dziadków i próba nawiązania z nimi mocno spóźnionych relacji, piękny barwny Londyn, praktycznie same przyjemności i przygody, skok w nieznane.
Jednak dwa miesiące bajkowej kanikuły minęły błyskawicznie i nieubłaganie przyszedł wrzesień, a z nim jak na całym świecie początek roku szkolnego. Skoro miałem być tam dłużej, mama postanowiła posłać mnie do szkoły. Tak trafiłem do dosyć ekskluzywnego colleg’u z internatem dla chłopców, mieszczącego się w XVII-wiecznym pałacu w Fawley Court nad Tamizą, nieopodal miasteczka Henley-on-Thames. Gdybym zobaczył to miejsce po raz pierwszy jako człowiek dorosły, zapewne zachwycałbym się jego piękną architekturą, wnętrzami, antycznymi meblami i obrazami, a także otaczającym wszystko ogromnym angielskim parkiem, kończącym się nad brzegiem Tamizy. Jednakże wtedy patrzyłem na to wszystko zupełnie inaczej. Nie umiałem docenić piękna budowli, antyków czy ogrodu. Byłem po prostu wszystkim przytłoczony, a nawet przerażony. Wspomniane wnętrza, w większości wyłożone ciemną boazerią budziły strach. Ściany wysokich, mrocznych, krętych korytarzy nie tylko pokrywała owa boazeria, ale posiadały jeszcze inny rodzaj dekoracji. Otóż przed laty, jeden z absolwentów Fawley Court, znany przyrodnik, podróżnik, ale i myśliwy, podarował pod koniec życia szkole całą swoją kolekcję myśliwskich trofeów. I nimi właśnie obwieszono ściany. Roiło się tam od ogromnych głów bawołów, lwów, nawet słoni. Po ścianach jakby pełzały wielkie wypchane krokodyle i warany, dryfowały ryby-piły i płaszczki. Dla dorosłego – cudo, ale dla dzieciaka z jednej strony fascynujące, z drugiej zaś było to przerażające bestiarium. A jak zdarzyło się, że trzeba było takim korytarze przejść samotnie późnym wieczorem, po zgaszeniu świateł… Brr…
To tylko jeden z wielu przykładów. Zostałem tam przywieziony jako nieco rozpieszczony 11-sto letni jedynak, przyzwyczajony do nadopiekuńczych matczynych skrzydeł, normalnego domu z mamą i tatą i całej bandy kolegów. I nagle koniec. To wszystko się urywa, mama, choć bardzo czule i wylewnie, jednak żegna się ze mną, wsiada do wielkiej ponurej limuzyny mojego wuja i odjeżdża. Nie ma mamy, ojciec został daleko w Polsce, nie ma kolegów. Jest za to tłum obcych, często równie jak ja zagubionych chłopców, na dodatek mówiących w słabo mi jeszcze znanym języku. No i jest na dzień dobry opiekun – groźnie wyglądający mężczyzna z trzcinową rózgą w dłoni, który od samego początku dawał nam jasno do zrozumienia kto tu rządzi i jakie panują zasady. Nie będę opisywał dokładnie tego pierwszego roku w szkole, jednak powiem tylko tyle – odcisnął się niezwykle mocno w mojej pamięci, i myślę, że bardzo ukształtował mój charakter. Był to trudny, czasem piękny, a czasem tragiczny, ale na pewno niesamowicie barwny i ciekawy okres. O nim w symboliczny sposób opowiada właśnie ukończony cykl „Moje Henley”.
Pragnę jeszcze wspomnieć o tym przypadku, który jak iskra zapalna zainicjował powstanie owej serii rysunków. Otóż jakiś czas temu moja żona kupiła książkę brytyjskiego dziennikarza, której treścią była niekończąca się seria dramatycznych wspomnień dorosłych mężczyzn, którzy zostali wychowani w podobnych szkołach. Znając moje doświadczenia zaczęła mi ją wieczorami czytać na głos, jak czyta się dzieciom bajki przed zaśnięciem. W efekcie, co kilka akapitów któreś z nas mówiło: „Niesamowite, przecież to dokładnie tak samo jak w Henley!”. Po przeczytaniu książki wiedziałem już na pewno – czas stworzyć ten cykl.
W szkole spędziłem cały rok, później nastąpiła swoista przeplatanka – wracaliśmy z mamą do Polski, znowu przyjeżdżaliśmy do Anglii, a cały ten okres zwieńczyły 3-miesięczne kolonie, które znowu spędziłem w Fawley Court. Jako 13-latek, miałem szansę spojrzeć na wszystko nieco inaczej – oczami dorastającego chłopaka a nie dzieciaka, niemniej nadal z niesłabnącą fascynacją połączoną z lękiem.
Często zadawałem sobie pytanie czemu tak krótki okres mego życia uważam jednocześnie za tak ważny. Wydaje mi się, że odpowiedź nie jest łatwa, ale z pewnością jednym z powodów jest fakt, iż realia w których tak nagle i trochę przez przypadek się znalazłem tak bardzo odbiegały od tych naszych, polskich, w których się wychowałem i później znów dalej w nich żyłem.
Nie jest to, rzecz jasna, w pełni dokumentalna ilustracja tamtych czasów, nie ma tu portretów mnie, mojej mamy czy samochodów mego wuja. To jakby flesze pamięci, przebłyski najsilniejszych odczuć i uczuć, które wtedy mną targały. Gros z nich związana jest z poczuciem lęku, tęsknoty, wyobcowania, ale także szczęścia i zachwytu. Większość prac dzieje się jakby we wnętrzach samochodów, lub widziana jest przez ich okna. Bo też i z samochodami ten czas mocno się wiązał – przyjazdy i odjazdy autami wspomnianego wuja, do których zawsze miał zamiłowanie. W moim odczuciu wspomnienia te widziane jakby przez okna, czy z wnętrz samochodów, w nieco bajkowy i symboliczny sposób ukazują swoistą fizyczno-psychologiczną podróż jaką wtedy nieustannie odbywałem. Z pewnością w tamtym czasie rozpoczęła się moja trwająca po dzień dzisiejszy, czasem piękna, a czasami toksyczna miłość do starych domów, mebli, krokodyli, rekinów i brytyjskich aut z lat 30-60.
Piotr Krochmalski